„Down by Law” można uznać za kwintesencję twórczości reżyserskiej Jima Jarmuscha. Nie tylko tej wcześniejszej (do „Nocy na ziemi”), ale i późniejszej – w której krąg jego zainteresowań uległ znacznemu poszerzeniu.
Z właściwą sobie nonszalancją autor prześlizguje się ponad wszelkimi konwencjami współczesnego kina. W klasycznym filmie więziennym scena ucieczki powinna być kluczowa – tu jest zbagatelizowana. Poszczególne sekwencje są ciągnięte tak długo i powoli, że wytwarzają wrażenie absurdalnej „dziwności”. Nie sposób wyznaczyć temat filmu. Osobiście powiedziałbym, że jest nim spotkanie dwóch przypadkowych facetów, wyrzuconych na mieliznę życia z przedziwnym człowiekiem z księżyca (czyli z Europy), który znalazł się w tej samej sytuacji co oni.
Najpopularniejszą interpretację ideologiczną filmów Jarmuscha można streścić następująco: człowiek (Amerykanin) doby postmodernizmu zatracił zdolność kontaktu z drugim człowiekiem. Zamykając się w postawie wyluzowanego ignoranta chętnie przesiedziałby całe życie w swoim ograniczonym, niezbyt sympatycznym światku. Nic nie jest w stanie na niego wpłynąć... Pojęcie „American Dream” to czysta fikcja. Stany są miejscem jak każde inne – trochę ponurym, trochę zabawnym, nie dającym żadnych większych perspektyw.
Moim zdaniem taka interpretacja nie wyczerpuje tematu, choć pasuje do „Down by Law” i z grubsza całej twórczości Jarmuscha. Wszak świat przedstawiony w jego filmach nie jest tylko ponury i brudny, ale także swoiście piękny. Jarmusch wraz ze znakomitymi operatorami dokonuje rozmyślnej „romantyzacji” zaśmieconych ulic Nowego Orleanu, obskurnych knajp, pofabrycznych nieużytków, niebezpiecznych moczarów... To jest „sad and beautifull world” – jak w jednej ze scen śpiewa Zack (Tom Waits).
Również bohaterów kolejnych filmów Jarmuscha trudno nazwać odpychającymi. Za sprawą malowniczości charakterów wydają się przeważnie sympatyczni. Przypominają postacie z obrazów Edwarda Hoppera, czy piosenek Toma Waitsa. To ludzie, których nurt życia zepchnął gdzieś na margines, którzy lepiej, lub gorzej radzą sobie z otaczającym ich światem i którzy mają pełną świadomość, że NICZEGO NIE MUSZĄ. To jest dla mnie właściwy sens filmów Jarmuscha. Jego bohaterowie, mimo wszelkich rozczarowań i niepowodzeń, mimo przesiąknięcia codziennością, w której utkwili, niosą w sobie niewzruszone poczucie Wolności. Można to nazwać egoizmem, można zatraceniem więzi społecznych, a jednak mam nieodparte wrażenie, że jest to wartość pozytywna. Najpełniej ujawnia się to w zakończeniu „Down by Law”, gdy Jack i Zack rozstają się na rozwidleniu dróg, gotowi po swojemu przyjąć to, co ich czeka na końcu każdej z nich. Zawsze po jego filmach czuję się pozytywnie zbudowany, mimo, że zdaję sobie sprawę jak wiele jest w nich wartości negatywnej...
Wielką rolę odgrywa u Jarmuscha „inne”, nieszablonowe aktorstwo. Tutaj nieprawdopodobne szarże i koncepty Benigniego równoważą znakomicie wycieniowanie charaktery dwójki luzaków, granych przez Luriego i Waitsa. W tym sposobie gry jest wiele z niemych komedii. Benigni jest typem wręcz Chaplinowskim!
Muzyka jak zawsze u Jarmuscha została znakomicie dobrana. Nie stanowi tylko tła, czy ilustracji wydarzeń, ale wchodzi z nimi w prawdziwy dialog. Ścieżki dźwiękowe do poszczególnych filmów Jarmuscha stanowią znakomity katalog muzycznych indywidualności i twórców undergroundowych. Mamy tu kolejno jazz Johna Luriego, eksperymentalny etno-rock Toma Waitsa, rock progresywny Neila Younga, rap RZA, a ostatnio etniczny jazz Mulatu Astatke.
O zdjęciach nie powiem nic więcej, ponad to, że są wciągające i ekscentryczne – tak jak cały film.
Każdemu polecam zapoznanie się z „Down by Law”, jak również całą twórczością Jarmuscha. Nawet jeżeli wielu ona nie przekona, czy po prostu znudzi, warto ją znać. Jest to jedna z najbardziej dojrzałych i przystępnych prób zmierzenia się z naszym czasem – przy tym potraktowana z odpowiednim dystansem i inteligentnym humorem.
trafna wypowiedz.
obejrzalem kiedys wszystkie filmy Jarmouscha chronologicznie. od 'permanent vacation' do 'coffee and cigarettes'. teraz, z pojawieniem sie 'broken flowers' postanowilem powtorzyc ten maraton...
WOLNOSC jest tu kluczem. jak mowi podtytul filmu:
"It's not where you start - It's where you start again"
pozdrawiam
"It's a sad and beautiful world".
Miałem ogromną przyjemność widzieć "Poza prawem" w kinie Żak w Gdańsku dwa lata temu. To było niezapomniane filmowe przeżycie, choć bardziej odebrałem ten film sercem niż rozumem. Po prostu mnie urzekł. Trójka głównych bohaterów jest genialnie zagrana. O dziele Jarmuscha mogę wypowiadać się w samych superlatywach.